Dziś myślałam, że się wścieknę. Mój mąż przyniósł ze sklepu ser, który okazał się najzwyklejszym seropodobnym badziewiem.

Ser był kupowany na wagę, w plasterkach, a potem pięknie zapakowany w papier i oklejony naklejką z wagą, ceną i … nazwą: Ser seropodobny świętokrzyski.

O tym, że takie sery-nie sery są w sprzedaży, wiedziałam nie od dziś. Spotykałam je nieraz w marketach. Jednakże pierwszy raz zdarzyło mi się mieć coś takiego w domu. Robiłam synowi kanapkę na kolację, patrzę … i oczom nie wierzę.

Mój mąż sprawę bagatelizuje. Przecież nie jest taki zły w smaku, ładnie wygląda a nawet ma niewielkie dziurki jak prawdziwy ser. Nie rozumie, dlaczego przez cały wieczór grzmię i pomstuję.

Ser a produkt seropodobny nie są jednak tym samym. Piękny wygląd nie oddaje tego, co w środku. Prawdziwy ser powstaje z mleka i tylko mleka. W produkcie seropodobnym, natomiast, można spotkać tłuszcze roślinne, karagen, mleko w proszku czy soję.

Zwykłemu klientowi, takiemu jak mój mąż, bardzo trudno odróżnić obydwa produkty. Pakowane są tak samo, nazwy również mają mylące. Gdybym nie zauważyła etykiety, on nadal by myślał, że ma w domu ser. Cóż więc robić? Jak odróżnić ser od produktu seropodobnego? Nie ma lepszej metody, niż czytanie etykiet. Po składnikach na pewno dojdziemy do prawdy. Jednak nieszczęsny ser z mojej lodówki kupowany był przy ladzie, bez dostępu do etykiety i leżał obok innych serów. W takim przypadku musimy liczyć na informację od sprzedawczyni. Każdy sprzedawca ma obowiązek nam ich udzielić.

Uff, jak bardzo trzeba się natrudzić aby coś kupić. Wygląda to wszystko jak gra w kotka i myszkę. Kto kogo przechytrzy? My producentów czy oni nas? Na razie chyba to drugie.